piątek, 29 stycznia 2016

W co gram #22 - Resident Evil Revelations 2!

Cześć!

   W dzisiejszej odsłonie cyklu "W co gram", przedstawię Wam kolejną część popularnych walk z hordami zombie, pod tytułem Resident Evil. Tym razem będzie to część, o podtytule Revelations 2.

źródło foto
   Wybrałam na dziś akurat tą część, ponieważ chronologicznie akcja dzieje się tu dokładnie pomiędzy częścią 5, którą opisywałam tutaj, a częścią 6, którą opiszę w przyszłości.

   Bohaterami dla odmiany nie są tu Chris Redfield oraz Jill Valentine. Gramy tutaj dwie, przeplatające się kampanie - w jednej główną rolę odgrywa siostra Chrisa - Claire Redfield, oraz Moira Burton - córka Barry'ego Burtona, natomiast w drugiej Barry Burton i Natalia Korda - osierocona dziewczynka.

źródło foto
   Akcja rozgrywa się na opuszczonej wyspie, która mieści na swoim terenie zakład karny.

źródło foto
źródło foto
   Jako permanentny drugi player (tego typu horrory zawsze przechodzę w trybie kooperacji z KN), zostałam tu niemal zupełnie pozbawiona możliwości "postrzelania sobie" do zombie. Jako Moira Burton, która cierpi na jakiś mega wstręt do broni palnej (w trakcie gry jest to wyjaśnione), byłam skazana jedynie na walkę wręcz, w czym pomagał mi dzierżony przeze mnie łom. Dodatkowo, na moich barkach spoczywało odnajdywanie na mapach wszelkich znajdziek, typu rośliny lecznicze, pieniądze, czy amunicja. Za pomocą latarki, oświetlałam ciemne zakamarki i kiedy raz trafiłam światłem w odpowiedni punkt, pojawiał się przedmiot do zebrania. Latarka służyła mi również do oślepiania niektórych przeciwników.

źródło foto
Jeśli myślicie, że gorzej być nie może, w drugiej kampanii, grając jako Natalia, nie było mowy nawet o walce wręcz. No bo niby czym, misiem? Postać Natalii, podobnie jak Moiry, nastawiona jest raczej na dokładną eksplorację terenu, z tym że zamiast świecić latarką, wskazuje owe przedmioty palcem. Dzięki jakimś nadludzkim umiejętnościom, potrafi ona nie tylko odszukiwać w ten sposób itemy w zaciemnionych lokacjach, ale również wskazuje Barry'emu niewidocznych dla niego przeciwników, aby ten mógł w nich wycelować... Jedyną opcją "walki", podczas wcielania się w Natalię, było drażnienie mutantów, poprzez rzucanie w nich cegłami. Kilku słabszych osobników udało mi się w ten sposób nawet wykończyć :-D


źródło foto
   Kolorystyka obu kampanii jest dość mroczna i przygnębiająca. Trochę za dużo tu ciemności. Wiem, że horror raczej nie powinien być kolorowy niczym kraina kucyków, jednak gra jest dzięki temu czasami zbyt męcząca dla oka. Trzeba nieźle wytężać wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć na ekranie monitora.

źródło foto
źródło foto
   W przeciwieństwie do Resident Evil 5 i 6, Revelations 2 jest nastawiona bardziej na survival, niż na akcję. Pojawia się tu jednak nowy typ przeciwnika, bardzo agresywny, atakujący natychmiast, kiedy znajdziemy się w zasięgu jego wzroku. Jego ciało jest mocno zmodyfikowane i potrafi on używać broni, jak np. siekiery, czy piły.

źródło foto
   Głównym przeciwnikiem bohaterów jest Alex Wesker ("siostra" znanego nam już Alberta Weskera), która dodaje sobie wigoru poprzez zaaplikowanie wirusa Uroboros w ostatnim epizodzie gry. BTW, czy każdy Wesker wymaga przyjęcia rakiety na klatę? ;-)

źródło foto
źródło foto
   Charakterystyczną cechą Revelations 2, podobnie jak jej poprzedniczki - Revelations, jest specyficzne łączenie poszczególnych epizodów. Na początku każdego kolejnego epizodu, mamy tu krótki filmik, pokazujący w skrócie, co działo się w poprzednim. Coś na kształt elementu "w poprzednim odcinku", który spotykany jest w wielu serialach.

   Mimo, że nie dane mi było postrzelać sobie do zmutowanych przeciwników, gra wciągnęła mnie dość solidnie. Zdecydowanie mogę ją polecić wszystkim fanom serii Resident Evil. Sekwencje skupione na skradaniu się, przeszukiwaniu terenu i ścisłej współpracy między bohaterami, wynagrodziły mi niedobory strzelaniny. Troszkę inny klimat Residenta, godny posiedzenia przed monitorem :-)

   Piosenka na dziś - Katatonia - "Soil's song"


   Życzę wszystkim udanego weekendu :-)
croak :-*

czwartek, 28 stycznia 2016

Jezioro tour! - part1

Cześć!

   Przedwczoraj postanowiłam pojechać nad jezioro. Dąbskie jest bardzo niedaleko, raptem 15 minut autem od centrum miasta, a jest tam naprawdę pięknie. Chciałam przekonać się, czy w okresie zimowym plaża jest zamknięta. I nie zgadniecie, zastałam szeroko otwartą bramę :-) Było parę minut po 9. Po plaży przechadzał się jedynie pan, który dba o czystość terenu. Można? Można! Nawet zimą przyjeżdża tam, aby posprzątać.


   To jest chyba jakaś nowość. Nie przypominam sobie, aby na plaży było to mini molo. Musieli to tu postawić całkiem niedawno.

   Temperatura była mocno na plusie. Mimo to, jezioro niemal do połowy skute jest lodem.





Przyznam, że było naprawdę ślisko. Nawet piasek przy brzegu był dość niebezpieczny.





Brakowało mi jedynie wielkich sopli lodu, zwisających z molo. Ale i bez nich było pięknie :-)




W oddali widać Szczecin. Jeśli się nie mylę, ten żółty dźwig jest chyba na terenie naszej stoczni remontowej.




Szkoda tylko, że ludzka ręka, wypełniona śmieciami, dosięgła tak daleko. Pusta (jak mniemam) butelka, spoczywająca daleko od brzegu... ech.


   Pogoda była doskonała (jak na środek zimy), godzina wczesna, więc spędziłam tam dłuższą chwilę. Porobiłam mnóstwo zdjęć samego jeziora i okolic. Jest ich tak dużo, że podzielę je na kilka postów, tak więc w najbliższym czasie możecie spodziewać się następnych :-)

   Gorąco zachęcam Was do spacerów, nawet króciutkich. Nie ważne, że mamy zimę. Niektórzy marnują życie, zamknięci w czterech ścianach, pochłonięci obowiązkami, czy też użalaniem się nad sobą. A wystarczy tylko chwila. Nic tak nie poprawia nastroju jak świeże powietrze. Nie ma wymówek pod tytułem "nie mam czasu". Troszeczkę organizacji i czas zawsze się znajdzie. Nauczmy się cieszyć z rzeczy małych. Jakie to są rzeczy? Jakie można znaleźć pozytywy w krótkim spacerze? Przede wszystkim, cieszmy się, że mamy możliwość wyjść do natury. Zamiast oglądać na Youtube filmiki ze zwierzętami (które oczywiście też są fajne), dajmy im szansę pokazać nam coś na żywo. Traktujmy każde stworzenie, każdą roślinę i drzewo tak, jakby miały świadomość własnego istnienia. Traktujmy je z szacunkiem i cieszmy się ich obecnością. Nasz świat nie idzie najlepszą drogą, więc doceńmy to, czego może kolejne pokolenia nie będą miały możliwości doznać. To mój najlepszy antydepresant. I możecie wierzyć lub nie, jedyny naprawdę skuteczny :-) I przed użyciem nie trzeba zapoznawać się z ulotką, ani konsultować się z lekarzem, czy farmaceutą :-D

   Piosenka na dziś: Massive Attack - "Teardrop"


   Życzę wszystkim udanego wieczoru :-)
croak :-*

środa, 27 stycznia 2016

Jeziora w parku

Cześć!

   W ostatnią sobotę obficie padał śnieg. Nie utrzymał się długo, bo temperaturę mamy plusową, a że było go naprawdę sporo, w parku utworzyły się dosłownie zbiorniki wodne.
Na spacer wybrałam się do innego parku niż zwykle. Znajduje się tam skwer, osadzony na znacznie niższym poziomie, niż reszta powierzchni parku. Mgła, która się tam nagromadziła, wyglądała bajecznie.




Po trawniku spacerował kruk. Wyglądał niesamowicie w tej mglistej scenerii. Z resztą, kruki w każdej scenerii wyglądają niesamowicie.



Na środku trawnika zobaczyłam budkę, która w pierwszej chwili skojarzyła mi się z ulem. Ul w parku? Okazało się, że jest to domek dla owadów :-)





Wygląda jednak na to, że o tej porze roku nikt tam nie mieszka. Już wiem, gdzie wybiorę się wiosną. Mam nadzieję, że domek będzie tam jeszcze stał.
   Popatrzcie jak wyglądał jeden z trawników po tym, jak roztopiła się okrywa śnieżna.




Domyślam się, że ziemia była nadal zamarznięta i nie mogła wszystkiego wchłonąć. Widok niesamowity i uciecha dla miejscowych kaczek, które podobno po drugiej stronie parku pływały sobie w najlepsze :-)

   Piosenka na dziś: Hurts - "Illuminated" :-)


   Życzę Wam miłej środy :-)
croak :-*

wtorek, 26 stycznia 2016

Projekt 366: dni 19-25

Cześć!

   Zaczynam powoli odczuwać presję :-D Sama jestem ciekawa, czy gdyby nie to, że wrzucam tu swoje codzienne zdjęcia do projektu, nie poddałabym się już w tym postanowieniu ;-) Dziś kolejne dni projektu 366.

Dzień 19


Jeden z żurawi przy ul. Gdańskiej. Więcej zdjęć z tego dnia znajdziecie tutaj.

Dzień 20


Pleciuga późnym wieczorem. To jakiś dziwny zbieg okoliczności. Kiedy byłam mała, mieszkałam z rodzicami blisko tego teatru. Teraz, kiedy mieszkam już zupełnie gdzie indziej, pleciuga została przeniesiona, aby znów stać mi pod nosem. Coś w tym jest ;-)

Dzień 21


Po prostu niebo. Tego dnia było mi tak nieziemsko zimno, że nie miałam po pracy siły spacerować i szukać sobie obiektów do fotografowania. Zadarłam głowę i pierwszy raz od jakiegoś czasu zobaczyłam błękitne niebo. Nie szare, nie białe, a cudnie błękitne.

Dzień 22


Błękitny smok w środku miasta? To jedna ze starych pomp wodnych. Piękna, ale nie pamiętam, czy w czasach mojego dzieciństwa te pompy nie były przypadkiem zielone... Były?

Dzień 23


To, czego nie lubię najbardziej. Zaczęło gęsto sypać śniegiem. Wszystko nagle stało się białe! Co za pech, zwłaszcza, że tego dnia byłam umówiona na wieczór, co wiązało się z wyjściem z domu :-(

Dzień 24


Odnalazłam pierwsze miejsce, idealne do fotografowania torów kolejowych. Nie wiem dlaczego, ale tory chyba mają w sobie coś magicznego. Lubię podróżować pociągiem (mimo, że trochę się ich boję) i przeważnie jeśli wchodzi w grę jakiś wyjazd, wybieram ten środek lokomocji. Chociaż dzisiejsze pociągi przypominają bardziej skrzyżowanie autobusu z tramwajem...

Dzień 25


Gęsta mgła skłoniła mnie do spaceru po innym parku, nieco dalej niż ten, do którego zwykle chodzę. Po chwili złapał mnie deszcz i musiałam wracać do domu, jednak kilka zdjęć udało mi się zrobić. Resztę pokażę Wam może jutro, bo park wyglądał dość ciekawie. Cały śnieg, jaki napadał poprzedniego dnia zaczął się roztapiać i na trawnikach dosłownie powstały jeziora. Jako zdjęcie dnia wybrałam to, przedstawiające...domek dla owadów :-) Cóż za wspaniała inicjatywa :-) Ktokolwiek to tutaj postawił, szacun!!!

   Piosenka na dziś: David Guetta "Lovers on the sun". Nie jestem może fanką takiego gatunku muzyki, ale ten koleś zdecydowanie ma talent w dobieraniu sobie doskonałych wokalistów. Plus w teledysku pięknooki i zarośnięty Ray Liotta :-)


   Życzę wszystkim udanego wtorku :-)
croak :-*

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Porównanie 3 tuszy do rzęs różnych firm - co kupić?

Cześć!

   Dziś jest fatalna pogoda na robienie zdjęć. Wyszłam z domu na chwilę, ale kiedy mgłę zastąpił deszcz stwierdziłam, że szkoda mi zmoczyć aparat i czym prędzej wróciłam do domu. Dlatego dziś zajmę się innym tematem. Z resztą od jakiegoś czasu myślałam o tym, żeby porównywać dla Was różne kosmetyki. Mam ich w domu zawsze całe mnóstwo, dlaczego więc tego nie wykorzystać? W końcu sama lubię wiedzieć, czy coś warte jest zakupu, czy nie. Zacznę od tuszu do rzęs.

źródło foto
   Długie, podkręcone rzęsy to marzenie każdej kobiety. Nadają spojrzeniu wyrazu i generalnie potrafią upiększyć każdą buzię. Niestety, natura robi nam takie psikusy, że przeważnie długimi, pięknymi rzęsami cieszą się mężczyźni. To jedna z największych niesprawiedliwości na tym świecie. Po co im takie, skoro nie zwracają na nie najmniejszej uwagi? Ja należę do tych osób, którym natura podarowała krótkie, proste kikutki. Wprawdzie mogło być gorzej, moja mama dodatkowo praktycznie nie ma dolnego łuku. Może ze 3 włoski... Na ratunek przychodzą nam maskary. Jest jednak mały problem - producenci tak prześcigają się już w tworzeniu nowych kosmetyków, że dostajemy oczopląsu, kiedy mamy coś dla siebie wybrać. Każdy obiecuje to samo - zero grudek, zero sklejonych włosków, maksymalne wydłużenie, pogrubienie itd. Co tu zrobić? Można oczywiście pójść na łatwiznę i zaaplikować sobie sztuczne rzęsy u kosmetyczki. Sama kilka razy uciekłam się do tej metody i efekty były piorunujące. Miałam rzęsy dosłownie jak u lalki, a dodatkowo poranny makijaż nie wymagał zupełnie zajmowania się oczami. Jednak minusy tej metody sprawiły, że przestałam przyklejać do swoich rzęs syntetyczne twory. A minusów jest kilka:
1. Kiedy potrzemy oko i taka sztuczna rzęsa niechcący dostanie się do środka, ból jest nie do opisania. Jeden taki sztuczny włosek potrafi drażnić gałkę oczną niczym brzeszczot!
2. Sztuczne rzęsy wypadają wraz z prawdziwymi, które cały czas gubimy. Po 2 tygodniach wyglądamy jak oskubana kura i zabieg trzeba powtórzyć, co łączy się z kolejnym wydatkiem.
3. Zbyt częste powtarzanie takiego zabiegu osłabia nasze naturalne rzęsy, które w efekcie stają się krótsze i rzadsze niż były.
Postawiłam więc na tusze i serum, które opiszę Wam w osobnym poście. Dziś zajmiemy się tylko maskarami.

1. Illegal length od Maybelline


   Ten tusz przyszedł mi na ratunek, kiedy po ściągnięciu sztucznych rzęs, moje naturalne wyglądały jak obcięte nożyczkami. Doszło do tego, że dolne rzęsy miałam dłuższe od górnych (!!!) i wyglądałam, jakbym miała oczy do góry nogami. Ta maskara zawiera mikrowłókna, widoczne gołym okiem. Dosłownie tysiące małych włosków wymieszanych z tuszem. Po nałożeniu na rzęsy, włókna te przyklejają się do nich i wydłużają je. Efekt całkiem zadowalający :-)


Tusz zmywa się bez problemu kosmetykiem do demakijażu, ale nie rozmazuje się w ciągu dnia. Jest dość trwały i naprawdę wydłuża, więc dla osób z krótkimi rzęsami będzie to dobry wybór.

2. Sexy pulp od Yves Rocher


   Chyba najlepszy tusz, jaki do tej pory miałam. Tu rzeczywiście wszystkie obietnice producenta zostały spełnione. Rzęsy nie były posklejane, nie było grudek, makijaż był niesamowicie trwały. Mimo, że zawsze używam zalotki, w tym przypadku zauważyłam jeszcze większe podkręcenie rzęs. 


Aż żal, że się skończył. Na dniach wybieram się na zakupy do Yves Rocher i mocno zastanawiam się nad tym, czy nie kupić go ponownie.

3. Big false lash od Avon


   Tu muszę przyznać, że jestem mocno zawiedziona. Kolejna maskara, zawierająca tysiące mikrowłókien, ale mam sporo zastrzeżeń. Włókna są tu krótsze i sztywniejsze, niż w przypadku Illegal length od Maybelline. Nie daj Boże coś dostanie się do oka, a zapewniam Was, dostanie się... 



Rzęsy sklejają się i wyglądają mało estetycznie. Tusz co prawda wydłuża, ale z trwałością nie do końca daje radę. W ciągu dnia potrafi się pokruszyć. Ale co jest tu najgorsze? Zmywanie. Pod wpływem kosmetyku do demakijażu, tusz zamiast się rozpuścić, dosłownie się kruszy. Wszystkie drobinki, łącznie z setkami sztywnych włókien, lądują w oku. To niesamowicie nieprzyjemne uczucie, a dodatkowo za każdym razem po zmyciu makijażu, oczy są mega czerwone i podrażnione. Zdecydowanie jest to jedna z najgorszych maskar, jakie używałam w ostatnim czasie...

   Podsumowując, z trzech prezentowanych Wam maskar, zdecydowanie najlepsza jest ta od Yves Rocher. Na drugim miejscu stawiam Maybelline, a na szarym końcu Avon. 

   W najbliższych dniach wybieram się do sklepu po nową maskarę. Jeszcze się zastanawiam nad tym, czy kolejny raz postawię na Yves Rocher, którą mam już wypróbowaną i wiem, że się nie zawiodę, czy spróbuję czegoś nowego. Kusi mnie reklamowany ostatnio tusz od Sephory. Nigdy jeszcze nie używałam maskary tej marki i mocno się zastanawiam nad jej jakością. Może podpowiecie?

   Piosenka na dziś - The Do - "Keep your lips sealed"


   Na dziś to tyle, życzę Wam miłego poniedziałku :-)
croak :-*