Dziś jest fatalna pogoda na robienie zdjęć. Wyszłam z domu na chwilę, ale kiedy mgłę zastąpił deszcz stwierdziłam, że szkoda mi zmoczyć aparat i czym prędzej wróciłam do domu. Dlatego dziś zajmę się innym tematem. Z resztą od jakiegoś czasu myślałam o tym, żeby porównywać dla Was różne kosmetyki. Mam ich w domu zawsze całe mnóstwo, dlaczego więc tego nie wykorzystać? W końcu sama lubię wiedzieć, czy coś warte jest zakupu, czy nie. Zacznę od tuszu do rzęs.
![]() |
źródło foto |
1. Kiedy potrzemy oko i taka sztuczna rzęsa niechcący dostanie się do środka, ból jest nie do opisania. Jeden taki sztuczny włosek potrafi drażnić gałkę oczną niczym brzeszczot!
2. Sztuczne rzęsy wypadają wraz z prawdziwymi, które cały czas gubimy. Po 2 tygodniach wyglądamy jak oskubana kura i zabieg trzeba powtórzyć, co łączy się z kolejnym wydatkiem.
3. Zbyt częste powtarzanie takiego zabiegu osłabia nasze naturalne rzęsy, które w efekcie stają się krótsze i rzadsze niż były.
Postawiłam więc na tusze i serum, które opiszę Wam w osobnym poście. Dziś zajmiemy się tylko maskarami.
1. Illegal length od Maybelline
Tusz zmywa się bez problemu kosmetykiem do demakijażu, ale nie rozmazuje się w ciągu dnia. Jest dość trwały i naprawdę wydłuża, więc dla osób z krótkimi rzęsami będzie to dobry wybór.
2. Sexy pulp od Yves Rocher
Chyba najlepszy tusz, jaki do tej pory miałam. Tu rzeczywiście wszystkie obietnice producenta zostały spełnione. Rzęsy nie były posklejane, nie było grudek, makijaż był niesamowicie trwały. Mimo, że zawsze używam zalotki, w tym przypadku zauważyłam jeszcze większe podkręcenie rzęs.
Aż żal, że się skończył. Na dniach wybieram się na zakupy do Yves Rocher i mocno zastanawiam się nad tym, czy nie kupić go ponownie.
3. Big false lash od Avon
Tu muszę przyznać, że jestem mocno zawiedziona. Kolejna maskara, zawierająca tysiące mikrowłókien, ale mam sporo zastrzeżeń. Włókna są tu krótsze i sztywniejsze, niż w przypadku Illegal length od Maybelline. Nie daj Boże coś dostanie się do oka, a zapewniam Was, dostanie się...
Rzęsy sklejają się i wyglądają mało estetycznie. Tusz co prawda wydłuża, ale z trwałością nie do końca daje radę. W ciągu dnia potrafi się pokruszyć. Ale co jest tu najgorsze? Zmywanie. Pod wpływem kosmetyku do demakijażu, tusz zamiast się rozpuścić, dosłownie się kruszy. Wszystkie drobinki, łącznie z setkami sztywnych włókien, lądują w oku. To niesamowicie nieprzyjemne uczucie, a dodatkowo za każdym razem po zmyciu makijażu, oczy są mega czerwone i podrażnione. Zdecydowanie jest to jedna z najgorszych maskar, jakie używałam w ostatnim czasie...
Podsumowując, z trzech prezentowanych Wam maskar, zdecydowanie najlepsza jest ta od Yves Rocher. Na drugim miejscu stawiam Maybelline, a na szarym końcu Avon.
W najbliższych dniach wybieram się do sklepu po nową maskarę. Jeszcze się zastanawiam nad tym, czy kolejny raz postawię na Yves Rocher, którą mam już wypróbowaną i wiem, że się nie zawiodę, czy spróbuję czegoś nowego. Kusi mnie reklamowany ostatnio tusz od Sephory. Nigdy jeszcze nie używałam maskary tej marki i mocno się zastanawiam nad jej jakością. Może podpowiecie?
Piosenka na dziś - The Do - "Keep your lips sealed"
Na dziś to tyle, życzę Wam miłego poniedziałku :-)
croak :-*
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz