poniedziałek, 16 maja 2016

Wspomnienia, czyli ból po stracie nie minie nigdy

Cześć!

   Maj od kilku lat jest dla mnie miesiącem szczególnym i smutnym. W sobotę minęło 5 lat, odkąd straciłam swojego najdroższego przyjaciela i jeśli wybuchniecie śmiechem na wieść, że nie był on człowiekiem, w porządku, nie winię Was. Jednak jeśli ma Was to śmieszyć, odpuśćcie sobie czytanie dzisiejszego posta.


Wierzycie w to, że zwierzęta mają świadomość i duszę? Ja wierzę w to bardzo mocno, a tyle zwierząt ile miałam zaszczyt mieć pod opieką, udowodniło mi to w 100%.
Koty to bardzo wyjątkowe zwierzęta. Wiem, że psy są inteligentne, wierne człowiekowi itd. Ale mieć przy sobie równie zaangażowanego w taki związek kota, równie wiernego, to prawdziwy zaszczyt. Nie na darmo mówi się, że koty chodzą własnymi ścieżkami, prawda? Moje chodzą tymi ścieżkami razem ze mną...


Lelek (bo o nim będą dzisiejsze tytułowe wspomnienia) był pierwszym kotem, z jakim zamieszkałam pod jednym dachem. Los chciał, że kiedy był jeszcze małym kociątkiem, podczas strasznej burzy z ulewą, wyszedł ze swojego gniazdka i zgubił się. Moi rodzice znaleźli go na działkach, przemoczonego i przerażonego. Zabrali go do altany i podjęli decyzję - kot trafił pod moją opiekę. Było to latem 2003 roku.


Leslie (bo tak brzmiało jego pełne imię) był bardzo grzecznym kociątkiem. Nie broił, nie atakował domowników. Miał swój charakterek, nie lubił obcych ludzi, był bardzo dominujący. Jednak mnie traktował inaczej, jak członka swojego małego stadka. Przychodził na zawołanie, słuchał co do niego mówię, zupełnie jak nie kot. To był taki raczej pies w kociej skórze.


Absolutnie podporządkował sobie psa, akurat wtedy był to jeszcze przeogromny mieszaniec - Pako. Dodam, że Pako za kotami nie przepadał, a Lelkowi nie strącił nawet włosa z głowy.


Lelek był kotem chorowitym. Jak większość z przedstawicieli swojego gatunku, cierpiał na problemy z układem moczowym. Wielokrotnie trzeba było wyciągać go z opresji. Chorował często i przez wiele lat, wystarczająco długo, abym nauczyła się, jak rozpoznawać objawy i czym go leczyć. Nie znosił bowiem wychodzić z domu. Każda wizyta u weterynarza była dla niego niewyobrażalnym stresem, który nasilał problemy z siusianiem. Błędne koło.


Pako umarł, a jego miejsce zastąpił w domu Sylwek - drugi kot. Rodzice myśleli, że Lelkowi bardziej spodoba się towarzystwo kota niż psa. Sylwek nauczył go rozrabiać, ale również dał się zdominować. Świadczyło o tym również to, że kiedy Lelek miał chwile słabości zdrowotnych, od razu szykował się do ataku. Wyczuwał, że wtedy może go wygryźć z domowego tronu. Nigdy mu się to jednak nie udało.


Po jakimś czasie do domowego stada dołączył pies - Demon. Był dokuczliwym i zaczepnym szczeniakiem, co Lelkowi wyraźnie nie pasowało. Chował się gdzie tylko mógł, żeby nie mieć z nim styczności. Ja już wtedy nie mieszkałam pod jednym dachem z rodzicami. Wynajmowałam mieszkanie sama, ale nie zabrałam ze sobą kota z prostych względów. Koty bardzo przyzwyczajają się do miejsca, może nawet bardziej niż do ludzi. Nie mogłam go stamtąd zabrać, nadal przecież zwykł sypiać wtulony w warkocz mojej mamy. Jak mogłabym mu to wszystko odebrać?


Ostatni atak choroby był inny niż wszystkie. Nie dawał żadnych widocznych objawów, dopóki nie było już za późno. Pamiętam, że był piątek, 13 maja. Piątek 13-go... Nie jestem przesądna, ale ten piątek nie wywróżył dla mnie nic dobrego. Przyszłam do rodziców i zobaczyłam Lelka niespokojnego. Nie mógł się wysikać, denerwował się. Z automatu dostał zestaw pierwszej pomocy - Nospę i antybiotyk. Wszystko zwrócił po 15 minutach.


Nie mogłam zrobić nic innego, jak spakować kota w transporter i jechać z nim do lecznicy. Tam na miejscu dostał odpowiednie zastrzyki. Zastrzyki, które miały mu pomóc... Cały dzień spędziłam wtedy u rodziców, robiąc mu okłady i masując brzuszek. W nocy zrobiło się już naprawdę źle. Lelek miauczał, wymiotował i chował się po kątach. Widziałam, że jego stan jest naprawdę poważny. Nie spałam całą noc, a w sobotę rano pojechaliśmy do lecznicy.


Już czekając w samochodzie widziałam, że jest mu bardzo ciężko. Weterynarz podjął bezowocne próby cewnikowania, po czym podjął decyzję o operacji. Konieczne było otworzenie kota i wypróżnienie pęcherza.
Nie wiem, czy to był strach, czy przeczucie, ale już wtedy wiedziałam, że widzimy się po raz ostatni. Przygotowywałam go do operacji, goliłam mu brzuszek i płakałam nad nim, zupełnie tak, jak płaczę teraz.


Lelek dostał odpowiednie medykamenty, żeby móc spokojnie zasnąć na czas operacji. Kiedy wyproszono mnie z gabinetu, był jeszcze przytomny. Stałam już twarzą zwróconą w stronę drzwi i usłyszałam jego miauknięcie. Odwróciłam się i zobaczyłam go, leżącego na stole, z główką zwróconą w moją stronę. 5 lat żyję mając przed oczami tą scenę. Co chciał mi wtedy powiedzieć? Jedyna interpretacja, to "nie zostawiaj mnie tutaj samego!". Zostawiłam...musiałam. Do tej pory nie umiem sobie tego wybaczyć.


Przez cały czas operacji, stałam jak pajac pod drzwiami lecznicy. Nie mogłam jeść, nie mogłam nigdzie jechać i czekać na telefon. Musiałam być tam, blisko, w razie gdyby coś się stało, w razie gdyby potrzebował.
Podczas operacji wyszło na jaw jak poważny był jego stan. Krwotoczne zapalenie pęcherza. W jego wnętrzu, zamiast moczu znajdowało się coś w kolorze buraków. Pani doktor przyznała mi się do tego, że jego stan był tak ciężki, że podczas tej operacji kilka razy przyszło jej do głowy aby się poddać. Nie zrobiła tego, wytrwała do końca. Kilka godzin po godzinach pracy lecznicy, operacja zakończyła się. Odebrałam Lelka jeszcze śpiącego, dziwnie oddychającego, ale wiedziałam że tu cud, że jeszcze w ogóle oddycha.


Wieczorem miałam otworzyć mu wszyty tymczasowo cewnik. 14 maja 2011 roku, o godzinie 20:30 wyciągnęłam zatyczkę i kilka sekund później Lelek wydał swoje ostatnie tchnienie, nie wybudzając się z narkozy.
Szybki telefon do weterynarza, szybka próba przywrócenia funkcji życiowych, sztuczne oddychanie, masaż serca...wszystko na nic. Odszedł. Mój najlepszy przyjaciel zasnął na zawsze...


To był cios nie tylko dla mnie, a dla całej mojej rodziny. Płakałam ja, płakała moja mama, płakał mój tata i nawet brat przybiegł z pracy i płakał. Wtedy ani KN, ani żona mojego brata - Sylwia, nie rozumieli dlaczego wpadliśmy wszyscy w tak wielką rozpacz. A przecież odszedł członek rodziny. Ba, dla mnie był więcej niż członkiem rodziny. Nie mogę mieć przecież dzieci. A wiecie, co oznacza kot dla kobiety, która nie może mieć dzieci? Tak właśnie... Czułam się właśnie tak, jakby odszedł mój synek.


Nie mogłam się pozbierać po jego odejściu i nie mogę do dziś. Myślałam, że to będzie pozytywny post, miłe wspomnienia. Że może zakręci mi się łezka w oku na widok zdjęć, a tymczasem ryczę jakby to się wydarzyło przed chwilą. Nie potrafię zapomnieć. Już teraz mogę Wam powiedzieć, że ból po odejściu kogoś bliskiego nie mija nigdy. Dla jednych bliscy są tylko ludzie, dla innych zwierzęta są nawet bliższe od ludzi. W każdym wypadku jest to wolny wybór. Jednak wiem, że z powodu mojego wyboru byłam, jestem i będę osądzana przez tych, dla których zwierzęta to...tylko zwierzęta.


Zastanawiacie się dlaczego więc taki post? Co skłoniło mnie do ponownego przeżywania tragicznej chwili sprzed 5 lat? Musiałam. Należy mu się pamięć, po prostu należy mu się. Nie tylko stawianie światełka co roku, ale coś trwałego. A w internecie nic nigdy nie znika, prawda? Śmierć Lelka sprawiła, że poszłam do szkoły na technika weterynarii. Wmówiłam sobie, że to przez brak kwalifikacji nie potrafiłam mu pomóc, mimo, że pani doktor wielokrotnie powtarzała mi, że zrobiłam dla niego wszystko, co było możliwe. Nikt nie jest przecież cudotwórcą...

Powoli zbliżając się do zakończenia, powiem tylko, że wiem już o co chodzi z 7, czy tam 9 życiami kotów. Kilka dni po odejściu z tego świata, Lelek przysłał mi kogoś, kto miał wypełnić lukę w moim sercu. Biorąc pod uwagę, że w miejscu, gdzie nie spotyka się bezdomnych kotów, znalazłam Lunę na wycieraczce pod swoimi drzwiami i dodatkowo wygląda ona niemal identycznie jak Lelek... Jak wytłumaczylibyście tą sytuację? Przypadek? Akurat wtedy, akurat do mnie, akurat taka?



Lelku, mam nadzieję, że nie jest ci smutno za tęczowym mostem. Kiedyś na pewno znów się spotkamy malutki!



   Piosenka na dziś, pasująca do klimatu: Yes - "Sad night at the airfield" Na dziś to wszystko

I want to be the one
Who always gives you shelter
Finds you waitin'
Keep you warm

I want to be the one
Who's always there beside you
But we both must
Face the dawn...
Alone...




   Na dziś to wszystko. Życzę Wam udanego poniedziałku i do zobaczenia jutro, mam nadzieję już w weselszym nastroju.
croak :-*

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz