poniedziałek, 3 października 2016

#CzarnyProtest

Cześć!

   Od samego początku ten blog nie służy mi do wylewania żalu, omawiania spraw politycznych itd. Dziś jednak jest wyjątkowy dzień, dziś odbywa się ogólnopolski strajk kobiet, pragnących sprzeciwić się projektowi ustawy antyaborcyjnej. I ja pozwolę sobie powiedzieć parę słów od siebie, jak to wygląda z mojej strony. Nie chcę tym artykułem obrazić osoby innej wiary, więc czytając dajcie sobie na luz.


Mam 34 lata i nie mam dzieci. Nie jest to mój wybór, a nazwijmy to złośliwość losu... Kiedyś, powiedzmy gdzieś do 25 roku życia, absolutnie nie wyobrażałam sobie siebie w roli matki. Coś nie grało, czegoś nie czułam, a na pewno nie czułam potrzeby rodzić dzieci i opiekować się nimi. Wszystko zmieniło się w jednej chwili, nagle doznałam olśnienia. Tak, jestem kobietą, muszę mieć dziecko, teraz! To tak, jakby całe życie hormony w moim organizmie trafiały na jakąś tamę i nagle ją przerwały. Bum! Instynkt macierzyński okazał się być bardzo silny. Chyba aż za bardzo...

Intensywne starania o dziecko nie przynosiły efektu. Raz jeden, moja ginekolog stwierdziła, że udało się. Byłam przeszczęśliwa, przez jakiś miesiąc, może chwilę dłużej. W głowie miałam już zabawki, ubranka, imiona i nagle... krwawienie. Ginekolog powiedziała, że prawdopodobnie poroniłam ciążę (powiedziała, że nawet gdybym przyszła krwawiąc nie byłaby w stanie orzec czy na pewno doszło do poronienia, a na poprzednich wizytach było jeszcze za wcześnie na USG).
Załamałam się, ale nie straciłam jeszcze całej nadziei. Starałam się nadal, tak bardzo pragnęłam być mamą. Każdy miesiąc zaczynał się i kończył tak samo. Obliczanie, testy na owulację, tabletki, suplementy diety, w końcu czekanie i rozczarowanie. Najczęściej spodziewana miesiączka spóźniała się, żeby chyba bardziej bolało, żeby było to bardziej rozczarowujące. Tak, los taki jest właśnie złośliwy.
Tak naprawdę wszystko to nie jest spowodowane złośliwością losu, a jedynie miarą moich desperackich pragnień. Bo nie jestem w stanie określić tego inaczej, byłam zdesperowana... Sama nakręcałam się do granic możliwości, a potem przez stres towarzyszący oczekiwaniu, opóźniałam sobie menstruację. Tak, jest to możliwe...
W moim życiu wszystko się już chyba popsuło. Nie zależało mi już na niczym innym, nawet na związku. Chciałam tylko zajść w ciążę, nawet gdybym miała zostać samotną matką (przy czym paradoksalnie gdybym nią została, chyba pierwszy raz w życiu przestałabym być samotna...).

Nie wiem jak mogę Wam opisać uczucia, jakie towarzyszyły mi w tamtym okresie. Nie umiałam się niczym cieszyć, wyrzucałam sobie, że skoro być może poroniłam, to coś zrobiłam nie tak. Płakałam codziennie, a na pewno bardzo intensywnie kiedy nadchodził koniec cyklu, który zawsze wyglądał tak samo - spóźniona miesiączka, negatywny test ciążowy, zaraz po nim miesiączka.
Nadeszła pora na zmiany w moim życiu, wtedy pojawił się KN. Zamieszkaliśmy razem, przez jakiś może rok odpoczywałam psychicznie od starania się o dziecko. Kiedy nagle znów mi się włączyło... Dziecko, muszę mieć dziecko! Dodatkowo to parcie na szkło, bo przecież młodsza się nie robię. Ile mam jeszcze czasu, aby bezpiecznie urodzić dziecko? Aby było zdrowe? Niemal odliczałam dni do mojego ostatniego dzwonka.
Znajoma poleciła mi ginekologa, najlepszego w mieście. Takiego, który nie jednej już kobiecie pomógł w podobnej sytuacji. Chodziłam do niego co najmniej raz w miesiącu, czasami dwa. Monitoring cyklu, przeróżne tabletki (pierwsze kilka dni to,  następnie to, pod koniec jeszcze tamto). Prowadził mnie ponad 2 lata. Przez ten czas dokładnie zdiagnozował przyczynę mojego problemu - mój organizm zachowuje się jak podczas menopauzy. Endometrium, które narasta w macicy, a które jest niezbędne do tego, żeby zarodek się w niej zagnieździł, było zbyt cienkie. I to zdecydowanie zbyt cienkie, bo czasami nie miało nawet połowy wymiarów prawidłowego... Nawet jeśli przez te wszystkie lata dochodziło do zapłodnienia (bo jajeczka produkowałam), te nieszczęsne zarodki nie mogły umiejscowić się w macicy i traciłam je z miesiączką. Smutne, prawda? Dodatkowo dochodziło tyłozgięcie macicy, utrudniające znacznie wędrówkę, oraz słabe mięśnie trzymające macicę. Ciąża oznaczałaby dla mnie 9 miesięcy bezdyskusyjnego leżenia na plecach...
Po ponad 2 latach leczenia mnie, pan doktor uczciwie powiedział mi, że nie jest w stanie mi pomóc. Żebym już nie przychodziła, bo niepotrzebnie wydaję pieniądze na wizyty i lekarstwa. Powiedział też, żebym nie płakała... dobre sobie.

I wtedy się poddałam. Nie trwało to oczywiście 5 minut, a długie miesiące. Metody takie jak inseminacja, czy in vitro nie rozwiązywały mojego problemu. Bo niby co mogłoby sprawić, że moja macica nagle wyścieliłaby się odpowiednim podłożem dla zarodka? Na pewno nie wyżej wymienione...
Postanowiłam, że skoro nie mogę to trudno. Tak widać musiało być. Nie mówię, że mnie to nie boli, bo boli mnie wszystko, co w związku z tą sprawą przeżyłam. Takich rzeczy się nie zapomina. Boli mnie to, że w międzyczasie, kiedy ja wychodziłam z siebie żeby zostać mamą, mój brat został ojcem, a moja najlepsza przyjaciółka zaszła w ciążę. W obu przypadkach nie była to ciąża planowana... Jakież to niesprawiedliwe! Byłam zła i zazdrosna. Teraz podchodzę do tego inaczej, staram się pocieszać malutkimi plusami tej sytuacji. Jestem niezależna, mam czas dla siebie. Teraz nawet czułabym się dziwnie. Nie wiem, czy w wieku 34 lat chciałabym jeszcze pakować się w pieluchy. Ja wiem, że są starsze matki ode mnie, ale chyba straciłam wszelką cierpliwość do wszystkiego. Stałam się wybuchowa, dziwna niczym stare bezdzietne panny...

Poczytaliście trochę o mnie, czas więc odnieść się do sytuacji w kraju. Zacznę od in vitro, uważanego przez kler za ingerencję w stworzenie boże (cokolwiek). Nigdy nie chciałam nikomu źle życzyć, ale chciałabym powiedzieć jednej z tych mądrych głów te same słowa, kiedy zachoruje na operacyjnego jeszcze raka. Podeszłabym wtedy do jego łóżka szpitalnego i powiedziała co myślę, analogicznie do in vitro. Jakim prawem taki człowiek wtrąca się do boskiego planu i ustala sobie, że jeszcze trochę pożyje? Jeśli pomaganie ludziom metodą in vitro jest złem absolutnym, to dlaczego inne praktyki lekarskie nim nie są? Nie jestem w stanie pojąć jaka jest różnica! Przecież tu chodzi jedynie o sam proces zapłodnienia, który odbywa się poza ustrojem, bo z jakichś przyczyn nie może odbyć się w środku! Co w tym takiego strasznego? Więc powiem to jeszcze raz, przestańmy w ogóle zajmować się medycyną. Naturalnie rodźmy się i naturalnie umierajmy! Gdyby tak było, nasz gatunek pewnie już by nie istniał, wcześniej dziesiątkowany przez choroby, które potrafimy przecież zwalczyć. A co, jeśli taki był boski plan? A my w niego ingerujemy??!! Gdyby in vitro mogło mi pomóc, już pewnie dawno byłabym szczęśliwą mamą. I wiecie co? To, że mi akurat ta metoda nic by nie przyniosła, to i tak cieszę się, że zdołała pomóc innym parom. Cały ogrom ludzi tylko dzięki lekarzom może cieszyć się rodzicielstwem, mogło stworzyć rodzinę. Komu to nie pasuje? A już piętnowanie przez księży i osoby "głęboko wierzące" dzieci, które urodziły się dzięki in vitro, jest co najmniej poniżej krytyki.
Oto sługa boży, który zapomniał, że jego bóg kocha wszystkich. Co za hipokryzja!
Wyjaśnię od razu, nie jestem osobą wierzącą. Przykro mi, jeśli kogoś tym zawiodę, czy zranię czyjeś uczucia. Wierzę w naukę, w medycynę, nie w wymysły facetów w kieckach lubujących się w chłopcach poniżej 10 roku życia. Może okrutnie to zabrzmi, ale tak właśnie jest. Przeczenie naturze (celibat) prowadzi jedynie do wykolejeń. A wiecie po co w zasadzie jest celibat? Nie oznacza on wcale czystości, nie wiem skąd wzięło się to przekonanie. Został on wymyślony jedynie po to, żeby nie było podziału majątku (w kościele przecież od samego początku jego istnienia chodzi o pieniądze). W ogóle religia została wymyślona jedynie po to, aby łatwiej było sterować ludźmi, panować nad nimi. Czego tu nie można zrozumieć? Uffff, dość o religii bo to temat rzeka.
To, co chce zrobić rząd, to największe barbarzyństwo! I mówię to jako kobieta, która wiele lat bezskutecznie starała się o dziecko - jestem ZA aborcją! W przypadku, kiedy ojcem jest np. twój wujek, ojczym, czy własny ojciec. W przypadku, kiedy ojcem jest gwałciciel, lub jeden z gwałcicieli i nawet cholera wie który. W przypadku, kiedy ciąża zagraża Twojemu życiu. I wreszcie w przypadku, kiedy dziecko będzie chore. W każdym z tych przypadków nie wahałabym się z podjęciem decyzji o aborcji, tak - ta, która wiele lat leczyła się, chcąc za wszelką cenę być matką!
Po kolei. Chciałabym zobaczyć minę któregokolwiek polityka popierającego ten absurdalny pomysł z aborcją, kiedy jego córka 14-letnia oznajmiłaby mu, że jest w ciąży z jego (na przykład) skrzywionym psychicznie bratem, który okazał się być pedofilem i upatrzył sobie bratanicę. Co wtedy? Wszystko będzie dobrze kochanie?
Chciałabym zobaczyć jego minę, kiedy jego córka, lub żona zajdzie w ciążę w wyniku gwałtu. Będzie kochał to dziecko? Będzie mógł patrzeć na ból kobiety, która musi je urodzić, mając w głowie te wszystkie sceny? Mając przed oczami twarz dziecka, które jeszcze okaże się podobne do oprawcy?
Chciałabym zobaczyć jego minę, kiedy okaże się, że jego córka, czy żona jest w ciąży pozamacicznej. Tak, jej święty zarodek, oznaczający życie, rośnie jej w jajowodzie, albo cholera między jelitami. Co wtedy? Żegnaj, tak musiało być?
Chciałabym też zobaczyć jego minę, kiedy do końca życia musi opiekować się człowiekiem niezdolnym do samodzielnego funkcjonowania, albo po prostu przez jakieś kilka dni/tygodni patrzeć na śmierć człowieka NIEŚWIADOMEGO, dotkniętego poważną wadą rozwojową.
Wiecie jak to się kończy we wszystkich wyżej wymienionych przypadkach? Tak jak zawsze, hipokryzją. To są sytuacje WYJĄTKOWE. Normalnie popieram tą ustawę, ale kiedy dotknie to moich bliskich spadam do podziemi dokonać aborcji np. ratującej życie. Robi mi się niedobrze od tego wszystkiego.
Przeczytałam ostatnio, że w jakimś kraju idzie się do więzienia za poronienie, a przedtem kobieta jest szczegółowo przesłuchiwana. Szczyt! Nie dosyć, że przeżywa wtedy wewnętrzny dramat, często kończący się targnięciem się na własne życie, to jeszcze zostaje ukarana przez państwo. Ku...wa, skąd my się wzięliśmy we wszechświecie??!
Zaczęłam się bać. Nie chcę zachodzić już w ciążę. W momencie, kiedy nie będzie możliwe nawet przeprowadzenie badań prenatalnych, jak można w ogóle zdecydować się na dziecko? Nie moi państwo, nie podejmę takiego ryzyka. Nie urodzę chorego dziecka tylko dlatego, że mam widzimisię być mamą. Nie skażę tego młodego człowieka na dyskomfort życiowy, niepełnosprawność fizyczną czy umysłową, zależność od mojej osoby, która nie będzie przy nim wiecznie, bo chyba jestem z tych śmiertelnych... Nie i kropka! Inna decyzja byłaby samolubna do granic. W pewnym wieku wzrasta to ryzyko, decyzja jest więc nieodwołalna.

Na koniec jeszcze parę słów o zdjęciu. Kobiety z okazji czarnego protestu robią sobie zdjęcie w czerni. Ja poszłam o krok dalej. Zakryta twarz symbolizuje zaszczucie i wstyd, bo do tego właśnie to wszystko dąży. Do wzbudzenia w kobiecie wstydu i poczucia winy za np. chęć ratowania własnego życia, czy za brak chęci wychowywania potomstwa. Łzy kręcące się w moim oku to bezradność, bo okazuje się że nikt nie dał mi możliwości decydowania o moim własnym ciele i życiu. Ustawą antyaborcyjną robimy wiele kroków wstecz. Jeżeli zarodek, nieświadomy, nie mający jeszcze podstawowych narządów to "człowiek", to panom popierającym ustawę radzę uważać na zmazy nocne, bo to oznacza holokaust przeprowadzony we własnym domu!

   Na dziś to wszystko, mam nadzieję, że nikogo jakoś specjalnie nie uraziłam tym artykułem. W każdym razie nie taki miałam cel. Do zobaczenia jutro :-)
croak :-*

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz